Pierwszy list od Witolda, napisany 17 stycznia 1943r., dostałam pod koniec
stycznia. Pisał (oczywiście po niemiecku - jedynie w tym języku wolno było korespondować),
że jest zdrowy i prosił o paczki. W tamtym czasie wolno było wysyłać paczki do 25 dkg
codziennie z poczty głównej w Warszawie. Wysyłałam dla Niego i dla teściowej - tłuszcze,
cukier, cebulę, makaron, owoce - to, o co Witold prosił. Pieniędzy miałam bardzo mało. W tym
czasie pomagał mi mój ojciec, któremu powodziło się dobrze, a którego ruszyło sumienie. Dbałam
głównie o dziecko i o paczki. Sama jadłam to, co dawali na kartki - schudłam, ale to było nieważne.
Wcześniej wysłałam dwie paczki. Jedną przez jakąś okazję - wierząc naiwnie, że
dojdzie - drugą zaadresowałam na transport z 18 listopada. Wtedy wysłałam ciepłą odzież.
Czy doszła ...?
Drugi list (24 stycznia 1943r.) pisany był po 2 tygodniach, zmienionym
charakterem pisma - tylko podpis był wykaligrafowany, czytelny. Domyśliłam się, że musiał być
chory, a list pisany był albo w gorączce, albo przez kogoś. List był długi - pisał o
towarzyszach więziennych, o tym, że Jego matka tam jest - wtedy nie wiedział jeszcze, że Ona
już nie żyje. Znów prosił o paczki i o zorganizowanie pomocy (pisał w formie "zawoalowanej").
Pisał, że jest już zdrów i czuje się dobrze - mimo, że był chory.
Potem dowiedziałam się, że chorował na flegmonę (czyraki, wrzody) i biegunkę -
leżał wtedy w szpitalu obozowym.
Trzeci list - pisany normalnym charakterem - wyzdrowiał - nosił datę 14 lutego,
wysłany był 16 lutego - w dniu Jego śmierci. Są dwie wersje: kolega więzień we
wspomnieniach podaje, że przyczyną śmierci był zastrzyk z fenolu (Zbigniew Majewski, "Film" z 1947r.
lub tygodnik "Kino" nr 425), natomiast Czesław Ostańkowicz w książce "Ziemia parująca cyklonem"
napisał, że został rozstrzelany (str. 64 i 74). Która wersja jest prawdziwa? Po latach
pojawił się jeszcze jeden współwięzień, który potwierdził, i Witold zmarł zamordowany
zastrzykiem z fenolu.
W Auschwitz Witold pracował w szklarni, a potem koszykarni. Wieczorami,
razem z innymi artystami (między innymi Stefanem Jaraczem) umilali więźniom szarą
codzienność śpiewem i recytacją.
Mniej więcej od połowy marca wysyłałam paczuszki codziennie, do momentu, kiedy
mój ostatni list został zwrócony z adnotacją, że adresat nieznany. Po otrzymaniu zwrotu
mojego listu, 16 marca - jak poradzili mi koledzy Witolda z teatru - udałam się do
Gestapo. Przydzielono mi tłumacza i zaprowadzono na I piętro do kartoteki. Musiałam
podać imię, nazwisko, datę i miejsce urodzenia - beznamiętnym głosem poinformowano mnie:
"Przecież On nie żyje, zmarł na serce 16 lutego o godzinie 15.12". Zapytałam o
teściową - ale brakowało informacji.
Po wyjściu - dopiero na ulicy - nerwy nie wytrzymały. Kiedy się opanowałam,
poszłam do majorowej - pośredniczki w rokowaniach. Była zdumiona i poprosiła, żebym
zatelefonowała do Niej wieczorem, kiedy miał przyjść jej znajomy Niemiec. Zatelefonowałam
zgodnie z umową. Pani majorowa poprosiła Niemca do telefonu (znał język polski). Powiedział:
"Wszystko w porządku, na łzy ze wcześnie". Zapytałam, czy to, co mi dziś powiedziano
na Gestapo, jest prawdą. Odpowiedział, że tak. Słowa, których się nigdy nie zapomni. Nie
wiem, gdyby to był bezpośrednia rozmowa, nie ręczyłabym za siebie. "Wszystko w porządku,
na łzy za wcześnie, ale On nie żyje, to prawda."
Rodziny wszystkich osób aresztowanych z Witoldem, otrzymały potem zawiadomienia
o śmierci bliskich z datą 16 lutego 1943r. Oczywiście przyczyny śmierci były różne.
Jedyną osobą, która ocalała był ksiądz, który przeżył także wojnę. Był pogryziony na Pawiaku
przez psa i wysłany późniejszym transportem do Majdanka. Dostałam również zawiadomienie
nie tylko o śmierci Witolda i Wandy Zacharewiczowej (teściowej), ale również o
śmierci Wandy Zacharewiczowej (hr. Rozwadowskiej), również zmarłej w Auschwitz.
Jej majątek był na terenie Rzeszy, na Jej 9-letniej wychowanicy Gestapo wymusiło zeznanie,
że hrabianka podpaliła swój majątek (czyli zamach na majątek Rzeszy). Została osadzona w
Fordonie, bardzo ciężkim więzieniu dla kobiet, a następnie trafiła do Auschwitz.
Zostaliśmy z synkiem sami. Wielka miłość, szczęście legło w gruzach.
W czasie, gdy Witold był w Auschwitz, a ja wysyłałam Mu codziennie paczki,
były silne mrozy, więc zostawiałam synka pod opieką znajomej. Po śmierci Witolda, gdy
zaczęłam robić porządki, okazało się, że zginęło mi bardzo dużo rzeczy, głównie bielizny
pościelowej, która była wtedy bardzo trudna do dostania i garderoby Witolda. Jedyną osobą,
która była wtedy sama w domu, była ta opiekunka. Zgłosiłam kradzież na miejscowym posterunku.
To była zresztą moja druga wizyta na policji. Pierwsza miała miejsce w 2 tygodnie po aresztowaniu
Witolda, kiedy to wymówiłam prace pomocy domowej, gdyż nie było mnie już na nią stać -
odchodząc usiłowała mnie okraść.
Po paru tygodniach zgłosił się do mnie policjant, chyba ten sam, któremu
zgłaszałam kradzieże, z prośbą o rozmowę. Pytał mnie o szczegóły aresztowania Witolda i czy
orientuje się kto mógł przyczynić się do tragedii tylu osób. W czasie okupacji granatowa
policja była źle widziana przez Polaków, miałam więc wątpliwości czy z Nim w ogóle rozmawiać.
Pytał mnie o mecenasa Z., co do którego mięli już pewne podejrzenia, ale brakowało
im pewności. Moje zeznania miałyby Im pomóc. Im czyli Organizacji. Zdecydowałam się
opowiedzieć o okolicznościach aresztowania teściowej, o wizycie na Gestapo, kiedy to
bez pukania pojawiła się mecenas Z.
Po jakimś czasie miałam ponowną wizytę tego policjanta. Powiadomił mnie o
złożonym na mnie donosie i poprosił, abym "zniknęła z horyzontu" na jakiś czas. Do
Jego znajomego tłumacza donosów wpłynęła informacja, że ponoć przechowuję u siebie Żydówkę,
żonę polskiego oficera. Wynajmowałam wtedy pokój znajomej, ale nie Żydówce. Wyjechałam.
Donos został wycofany. Po paru dniach dowiedziałam się, że na mecenasie Z. został
wykonany wyrok przez Organizację.