Nadszedł dzień 1 października 1942r. - próba generalna. Po południu tego dnia
przyszła do mnie pani K., żona fotografa, z wiadomością o aresztowaniu przez Gestapo jej męża -
wiedziała również o aresztowaniu mojej teściowej. O Witoldzie niczego nie wiedziała.
Czekałam niespokojna na Jej powrót - ale bezskutecznie. Potem okazało się, że tego
dnia zostali również aresztowani: Witold, ksiądz z parafii we Włochach, 4 urzędników magistratu
właściciel składu węgla - ogółem 10 osób.
Domyślałam się o co chodzi - ale w szczegóły nie byłam wciągnięta. Wiedziałam,
że nawiązał z Witoldem kontakt mecenas Z. - radca prawny przy miejscowym urzędzie,
że chodzi o fałszywe dokumenty dla Żydów, że pan K. robi fotografie z
odpowiednim retuszem - o innych nie miałam zielonego pojęcia. Tego dnia miała być gotowa do
odbioru gotowa kenkarta. Wzięła ją moja teściowa - miał się po nią zgłosić do jej pracy
mecenas Z. z zainteresowaną osobą.
No i rzeczywiście - jak mi potem opowiadały koleżanki teściowej - mecenas Z.
zgłosił się, ale tym drugim był gestapowiec. Po sprawdzeniu gotowego dokumentu, pokazał
znaczek za klapą marynarki i powiedział: "Proszę się ubrać, pójdzie Pani z nami". Potem
pojechali po fotografa, a potem po Witolda.
Jedna z koleżanek teściowej natychmiast pojechała do teatru, by uprzedzić Witolda.
Zanim zjawili się gestapowcy, koledzy-aktorzy radzili Witoldowi, aby uciekał. Nie chciał,
powiedział, że oni mają do dyspozycji samochody i jeżeli Go nie zastaną, szybciej będą w
Jego domu niż On - i co wtedy z żoną i synkiem? Jak przyszli, był jeszcze czas. Oni weszli
wejściem głównym - a było drugie z piwnicy w której znajdowały się garderoby. Mógł uciec,
ale bał się o nas - pozwolił się więc zabrać. Gestapowcy pozwolili następnego dnia dostarczyć
w Al. Szucha ciepłe okrycie.
Następnego dnia razem z Synkiem pojechałam do teatru - dowiedziałam się
szczegółów aresztowania i że mogę zanieść palto. Wróciłam wiec do Włoch do domu i po raz
drugi pojechałam do Warszawy. Syn miał dwa lata, musiałam Go nosić na ręku - w drugim
paczka z płaszczem.
Nie wiedziałam, w którym miejscu w Al. Szucha jest Gestapo. Wreszcie
znalazłam. W portierni powiedziałam o co chodzi i zabrano ode mnie paczkę. Mężczyzna
skierował się do pomieszczeń piwnicznych. Wtedy poprosiłam, żeby wziął ze sobą synka, żeby
Jego ojciec mógł się z Nim pożegnać. Odpowiedział: "Nie, jemu mogłoby być za przykro".
Musiałam odejść. Odchodząc, zerkałam w stronę okien piwnicznych - a może nas zobaczy.
Wysłałam depeszę do mojej Matki (znała dobrze niemiecki) z prośbą, aby
przyjechała. Po jej przyjeździe, pojechałyśmy do Gestapo. Zaprowadzili nas na II piętro,
do pokoju, w którym była prowadzona sprawa Witolda. Chciałyśmy się dowiedzieć o co chodzi.
Ja oczywiście udawałam, że niczego nie wiedziałam i zupełnie się nie orientowałam. Niemiec
powiedział, że to bardzo trudna sprawa - sprawa żydowska. Podczas rozmowy, w
pewnym momencie otworzyły się bez pukania drzwi i pojawiła się w nich głowa mecenasa Z.
To rwało sekundę, ale jak mnie zobaczył, natychmiast się wycofał. Już wiedziałam, komu
zawdzięczają aresztowanie, kto był prowokatorem i denuncjatorem.
Zaczęłam poszukiwać kogoś, kto może mi pomóc w wydostaniu Witolda z więzienia.
Przypomniałam sobie znajomą Witolda, która była aresztowana, a potem zwolniona. Była to
majorowa, której mąż, oficer polski, siedział w Oflagu - wzbudzała zaufanie. Udałam
się do Niej - miała znajomego Niemca, który pomógł Jej wydostać się z więzienia. Po rozmowie
z majorową, Niemiec obiecał, że za 26 tysięcy może pomóc w zwolnieniu Witolda. Nie miałam
pieniędzy, ale miałam u siebie biżuterię mojej Mamy, która Ta przeznaczyła ją na ratowanie
Witolda. Na razie udałam się do rodziców mojej koleżanki Danki - bez wahania pożyczyli
10 tysięcy, o które poprosiłam - oddać miałam, kiedy będę mogła - bez żadnego terminu
(oddałam w 1946r, kiedy ich sklepy, cała firma, zostały upaństwowione, a pieniądze bardzo
Im się przydały). Resztę, tj. 16 tysięcy, zebrała moja rodzina i pożyczyła do czasu
spieniężenia biżuterii mojej Mamy.
Niemiec wziął całe 26 tysięcy i zastrzegł sobie wyłączność na załatwienie sprawy
oraz zabronił mi powiedzenia komukolwiek, kto mi pomaga.. Obiecywał, że Witolda przeniosą do
więzienia na Daniłowiczowską. Należało tam chodzić z paczką, jeżeli paczkę
przyjmowano - więzień tam był.
Nie wiem kiedy przewieziono Witolda z Al. Szucha na
Pawiak .
18 listopada 1942r., po powrocie z Warszawy do Włoch do domu, sąsiadka oddała mi
kawałek tektury z przyczepionym zwiniętym sznurkiem. Tektura była wyrzucona z okna bydlęcego
pociągu, przejeżdżającego przez Włochy. Tekturę tę znalazły dzieci, kradnące węgiel na torach.
Z jednej strony było napisane: "Odjazd do Oświęcimia - włochowianie" i wymienione 10
nazwisk, z prośbą o zawiadomienie rodzin. Po drugiej - nasz adres i podpis Witolda. W pierwszej
chwili pomyślałam, że Witold mnie zawiadamia, że tamtych wywożą - dopiero po chwili dotarła
do mojej świadomości prawda, że On też tam jest.
Znajomy majorowej prosił, żeby mnie uspokoić, ale że to może lepiej, bo w tym
czasie więźniowie byli wyciągani z Pawiaka, jak popadło i rozstrzeliwani w odwecie
za działania Podziemia. Co jakiś czas ukazywały się plakaty z listami rozstrzelonych.
Teściowa była wywieziona tydzień później, ale do obozu Birkenau. Przed
Bożym Narodzeniem dostałam od Niej kartę, w której pisała, że Witold też tam jest. Zmarła
śmiercią naturalną, z wycieńczenia, 4 stycznia 1943r. W książce Seweryny
Szmaglewskiej o Birkenau jest o Niej wzmianka.