Mąż i ojciec - Opwiada żona Witolda Zacharewicza

18 maja 1940r. wzięliśmy ślub. Witold pracował wtedy jako kelner w barze "Tempo" w Al. Jerozolimskich (koło Nowego Światu) i miał tam wynajęty pokój na 5 piętrze - było to wygodne ze względu na godzinę policyjną - nie musiał gonić wieczorem do kolejki EKD. Po ślubie - obiad u Simona i Steckiego z teściową i świadkami. Za obiad zapłaciłam pozostawionymi mi przez mamę srebrnymi 10-cio złotówkami. Potem noc poślubna -spóźniona o parę miesięcy.
Do momentu naszego małżeństwa miałam bardzo dobre stosunki z teściową - od dawna mówiłam do Niej mamo. Po ślubie nasze stosunki uległy zmianie. Zabrałam Jej syna. Moja teściowa miała do mnie żal, że popsułam opinię Jej synowi - (w tamtych latach to, co zrobiliśmy, było skandalem). Zaprowadziła mnie zresztą do lekarza w nadziei, ze może się uda coś zaradzić - ale to była już prawie połowa ciąży. Po kilku dniach zaczęłam odczuwać ruchy dziecka.
Była wojna, nie wiadomo co będzie z Paprotnią. Wiem, że - jak każda matka - chciała dla swego dziecka jak najlepiej, tak i Ona liczyła na to, że syn ożeni się z posażną panną (taką byłam jeszcze przed wojną). A tu wielka niewiadoma.
Po kapitulacji Polski i rozpoczęciu okupacji niemieckiej, teściowa poznała właścicielkę firmy "Frampoli" i Jej córkę Wandę - panienkę w moim wieku, zresztą bardzo ładną. Zaczęła planować lepszy związek dla syna, a tu ja popsułam Jej szyki. Nic dziwnego, że nie była zadowolona z synowej.
Sytuacja uległa raptownej poprawie po przyjściu na świat wnuka, ale do tego czasu "umilała" mi życie złośliwymi docinkami i wieczną krytyką. Kiedyś w nocy rozpłakałam się. Witold obudził się i zapytał o przyczynę. Poskarżyłam się wtedy na teściową i powiedziałam, że chce doprowadzić do naszego rozwodu. Witold objął mnie, przytulił i powiedział, że nie po to się ze mną ożenił - żeby się rozwieść i że mnie bardzo kocha, i powinnam się mamie postawić, i nie dać się. Powiedział to mimo tego, że Ją bardzo kochał.
Zaraz po naszym ślubie - kiedy byłam już wyklęta z rodziny - moja Mama napisała do mnie, żebym odebrała od babci przewiezione przez Nią produkty żywnościowe, u której zostały złożone u mojej babci. Udałam się więc na ul. Lwowską. Otworzyła służąca. Z pokoju babcia zapytała kto przyszedł - jak usłyszała, że to ja - powiedziała głośno: "Józiu (tak miała na imię służąca), powiedz, że mnie nie ma w domu". Ja na to: "Niech Józia powie babci, że ja nie przyszłam do Niej z wizytą, tylko po odbiór pozostawionych przez moją Matkę produktów żywnościowych". Głos z pokoju: "Są w sieni obok łazienki, w szafie". Pamiętam, że ze 100 kg cukru pozostało może 5 - 6 kg, reszta zapasów też bardzo mocno się zmniejszyła - babcia obdarowała nimi swoją liczną rodzinę. Byłam wtedy oburzona - później wybaczyłam.
10 września obudziły mnie bóle. Obudziłam Witolda - ten matkę - a Ona służącą, która miała iść po akuszerkę. Przedtem zapytała czy naprawdę zaczyna się poród, bo jak nie to dostanę w łeb - upewniłam Ją, że naprawdę. Witolda, który miał występ w teatrze na Hożej po południu (już nie pracował jako kelner) wysłałyśmy do trzeciego pokoju, żeby wypoczął.
Przyszła akuszerka i o 715 syn był na świecie. Podczas porodu miał skrzyżowane ręce na piersiach, nastąpiło więc pęknięcie - musiał mnie potem zszywać lekarz (2 szwy i 2 klamerki), co było bolesne i bardzo stresujące.
Teściowa obudziła Witolda, gdy synek był już ubrany i wykąpany. Jego radość, że to syn, była ogromna. Dziękował za syna, przepraszał za cierpienia. Był szczęśliwy, dumny, rozpromieniony. W teatrze pochwalił się, że został ojcem i z radością przyjmował gratulacje kolegów.
Z karmieniem nie miałam kłopotu. Pokarmu miałam nawet za dużo. Do wyjęcia szwów i zdjęcia klamerek musiałam niestety przez 9 dni leżeć w łóżku.
Po mniej więcej 3 tygodniach po urodzeniu dziecka - przed pójściem spać, jak dziecko zapłakało, dawałam Mu, jak to się mówi, cyca w zęby, przy piersi zasypiał - potem przekładałam Go do Jego łóżeczka. Któregoś dnia wpadła do mojego pokoju teściowa z rozwianym włosem (już kładłam się spać) z pretensją, że karmiąc dziecko na leżąco, uduszę je. Miałam jej uwag po dziurki w nosie. A ponieważ nie dawno powiedział mi małżonek, żebym się "nie dała" - odważyłam się po raz pierwszy podnieść głos, oświadczyłam, że dość mam jej wtrącania się i ma się wynieść z pokoju. W tym momencie obudził się Witold, który spał w trzecim pokoju, i zapytał co się stało. Mama: "Syneczku, Twoja żona mnie obraziła i wyrzuciła z pokoju", na Witold: "Dobrze, jutro z Tobą porozmawiam" i przyszedł do mnie - z zapewnieniem, że dobrze zrobiłam.
Następnego dnia miałam po raz pierwszy wyjść na spacer z dzieckiem w wózku. Jaka ja byłam speszona! Miałam wrażenie, że wszyscy napotkani ludzie nie robią nic innego, tylko mi się przyglądają. Bardzo się wstydziłam. Poszłam w stronę dworca - Witold miał wrócić z próby w teatrze, więc wyszłam mu naprzeciw. Zobaczyłam Go przechodzącego przez tory kolejowe. On zobaczył mnie i zrobił zdziwioną minę. Zdawało mi się, że się ze mnie śmieje. W tym momencie całkowicie zgłupiałam. Zostawiłam na środku jezdni wózek z dzieckiem i poszłam w Jego stronę. Nie wiem, co by było, gdyby nie przytomność stojącej przy torach straganiarki, która odciągnęła wózek na bok - w tym momencie jechała szosą ciężarówka. Witold podziękował kobiecie, zabrał wózek i poszliśmy na długi spacer. Cały czas mnie uspokajał, bo wiadomo jak się czułam, po zdaniu sobie sprawy z tego, co zrobiłam. Do dziś mam wyrzuty sumienia.
Witold grał już w teatrze. Aktorzy byli podzieleni. Jedni uważali, i do tych należał mój Witold, że należy dalej krzewić kulturę, podtrzymywać Polaków na duchu i nieść słowo polskie, a drudzy przeciwnie. Była wtedy zgoda okupanta jedynie na teatry rewiowe - skecze, piosenki, tańce. Pamiętam, że na Hożej tańczyła wtedy Barbara Bittnerówna (moja rówieśnica), innych nazwisk nie pamiętam.
Potem był teatr "Miraż" na Pradze, w nim, między innymi, grała Zofia Wilczyńska. Ponieważ w tym czasie karmiłam piersią - bardzo rzadko bywałam w teatrze - dlatego nie utrwaliły mi się nazwiska kolegów Witolda.
Zanim Witold został zaangażowany do "Maski" na ul. Marszałkowskiej - miał 10-ciodniową przerwę. W teatrze gaża była wypłacana codziennie po przedstawieniu. Pamiętam, że zarobki wystarczały na codzienne utrzymanie. Te 10 dni wypadały przez Świętami Bożego Narodzenia 1941r. i na nie brakowało pieniędzy. W tym czasie przestałam karmić piersią, a teściowa zgodziła się zostać z synkiem. Witold dostał od kogoś bilety do kina i dosłownie za ostatnie grosze pojechaliśmy do Warszawy. Na ul. Marszałkowskiej i rogu Al. Jerozolimskich nagle sfrunęły przed nami, przed nosem, trzy 50-ciozłotówki (a może to były pięćsetki). Witold podniósł jedną, ja drugą - a trzecią ktoś podniósł i wcisnął nam w ręce. Staliśmy wtedy, jak wryci i rozglądaliśmy się, aby oddać zgubę właścicielowi. Nie było nikogo - ludzie mijali nas obojętnie. Pan Bóg zesłał nam brakujące na te 10 dni pieniądze - akurat tyle, ile potrzebowałam.
Z teatru "Maska" pamiętam więcej. Tam już mogłam być na każdym przedstawieniu. Synek - Kiejstut Antoni, po swoim dziadku, ojcu Witolda (chociaż w liście do mojej matki Witold napisał: Kiejstut Antoni Mikołaj) - był większy. Teściowa, zakochana we wnuku, bardzo chętnie z Nim zostawała. Do Witolda, jak był mały, matka mówiła Pucek i to przezwisko przetrwało do dorosłości - ja też tak się do Niego zwracałam. Był więc duży Pucek i mały Pucio.
Witold poświęcał Mu każdą wolną chwilę. Bardzo Go kochał. Obserwował rozwój dziecka i każdą umiejętność, której się uczył. Jak zaczął się uśmiechać, gaworzyć, poruszać, siadać, potem chodzić, wymawiać poszczególne słowa, potem je łączyć. Wszystko to bardzo Go cieszyło.
W okresie okupacji kilkakrotnie był Witold zapraszany na solowe występy w kawiarniach - to był dodatkowy zarobek, który pozwalał na "łatanie dziur".
Wieczorami lub rankami Witold uczył się ról do następnych przedstawień, grał na fortepianie i śpiewał nowe piosenki. Często prosił mnie, abym czytała z Nim teksty skeczów - tej drugiej lub trzeciej osoby - lub śpiewała, jeśli były to duety. Poprawiał mnie wtedy, żeby ćwierć lub pół tonu wyżej lub niżej - nie za bardzo mi to wychodziło - ale pomagałam Mu, jak mogłam.
Witold miał ogromne powodzenie i to zarówno ze strony kobiet, jak i gejów. Miewał różnego rodzaju propozycje. W teatrze "Maska" reżyser chciał, aby zgodził się na ... choć raz w tygodniu. Niektórzy koledzy i koleżanki próbowali wykorzystywać sytuację w ciasnocie garderoby, aby choć dotknąć, przytulić się przypadkiem lub otrzeć. W czasie powrotu do domu EKD, znajome z widzenia pensjonarki chciały koniecznie stracić cnotę - proponowały, żeby On był tym pierwszym. Propozycji było w bród.
Rok 1942 - to praca w teatrze "Maska" na ul. Marszałkowskiej 1 i ten okres wbił mi się w pamięć najlepiej. Zmiana repertuaru następowała po 2, 3 lub 4 tygodniach. Byłam na wszystkich przedstawieniach. Nasz synek rósł. Po ponad roku od urodzenia miałam więcej wolnego czasu, Nie wymagał już takiej opieki i częstego karmienia. Robił się coraz rozkoszniejszy, ładniejszy, chodził samodzielnie, potrafił się sam zająć zabawą. Jego babcia - moja teściowa - była w Nim zakochana. Teściowa pracowała w Elektrowni Tramwajów Miejskich, miała tam stołówkę. Zabierała z domu słoik Weck'a i przywoziła smaczną i pożywną zupę z wkładką mięsną. Tym mięsem dzieliła się z wnukiem. Bardzo szybko Pucek się do tego przyzwyczaił i czekał na babcię. Jak wchodziła do domu, witał Ją okrzyk: "Babcia! miesio !". No i jak tu nie kochać takiego szkraba.
Było nam bardzo ciężko finansowo. Często trzeba było pozbyć się czegoś z domu, żeby załatać dziury. Po każdym występie w teatrze, aktorzy otrzymywali wynagrodzenie (gażę) i to było tyle, ile potrzebowałam na życie.
Witold każdą wolną chwilę - kiedy nie grał lub uczył się roli w domu - poświęcał synkowi. Widać było, że jest z Niego bardzo dumny, że jest szczęśliwy, że to syn. Gdyby była córka - też by się pewno cieszył.
Z "Maski" pamiętam prawie wszystkich kolegów i koleżanki Witolda. Występowali wtedy: Ninka Wilińska, Hanka Chodakowska, Nina Czerska, Maria Chmurkowska, Barbara Kostrzewska z mężem Zakrzewskim, Hanna Brzezińska, Zygmunt Chmielewski, tańczyli Olga Glinkówna, Witold Borkowski, Zizi Halama z partnerem (mężem), Tamara i Kazimierz Miszczykowie. Reżyserem był Witold Zdzitowiecki, dyrektorem lub współwłaścicielem p. Kamienobrodzki.
W drugiej połowie sierpnia 1942 roku. Było zapowiedziane zamknięcie teatru na 2 tygodnie - urlop dla całego zespołu. Zaplanowaliśmy wyjazd do Zakopanego - z tym, że ja z synem miałam wyjechać już w lipcu i czekać na Witolda. Odwiozła mnie teściowa, z którą moje stosunki zaczęły się znów układać dobrze. Obydwie chciałyśmy jak najlepiej - ja dla męża, Ona dla syna - stąd może rywalizacja między nami, która czasem doprowadzała do drobnych nieporozumień. Teściowa była ze mną przez tydzień.
W Zakopanem mieszkałam w małym prywatnym pensjonacie z pełnym wyżywieniem. Dla synka kupowałam jednak dodatkowo mleko u gaździny. Przeważnie chodziłam sama w godzinach snu dziecka. Kiedyś byłam z synkiem - gaździna zobaczyła wtedy, że jestem matką. Ze zdziwieniem zapytała: "A nie płakała to Was matka tak młodo dać na pożytek chłopu?". Zapewniłam, że mam bardzo dobrego męża. Po przyjeździe Witolda, na którego czekałam z utęsknieniem - to było nasze pierwsze tak długie rozstanie - któregoś dnia Witold sam poszedł po mleko. Następnego dnia gaździna stwierdziła: "Fajnego macie chłopa, miała matka rację".
Te dwa tygodnie spędzone w trójkę były najszczęśliwszym okresem mojego życia. Sami na łonie natury. Robiliśmy długie wycieczki, zbieraliśmy grzyby. Prawdziwki suszyłam, rydze marynowałam. Podczas zbierania grzybów wymienialiśmy się - jedno z nas zostawało z dzieckiem, drugie szukało. To było w dolinie Kościeliskiej - moja kolej zbierania - w pewnym momencie zobaczyłam na wywróconej karpie zwiniętą w kłębek, śpiącą żmiję. Musiała mieć około metra, przez grzbiet przebiegały 3 rzędy zygzaków, a za uszami białe placki (3 rzędy, to znaczy jeden duży po środku i 2 małe po bokach). A może - pomyślałam - to nie żmija, a zaskroniec. Nie znałam się na gadach, ale od tego momentu bardzo uważałam i "chodziłam z duszą na ramieniu". Witold tez nie potrafił rozwiać moich wątpliwości.
W Zakopanem kupiłam kurę - wiozłam ją do Warszawy w teczce (żywą). Kura była bardzo przyzwoita - teczka była czysta, a kura przez całe 3 miesiące codziennie (z wyjątkiem soboty - nazywlismy ją Szabasówka) znosiła jajko - potem były większe przerwy.
Po powrocie normalna praca w teatrze - ostatnie 2 tygodnie września, oprócz przedstawień, próby nowego repertuaru. Było wyjątkowo ciepło i w dzień pojechał Witold do Warszawy w samej marynarce. Wieczorem wychodziłam Mu naprzeciwko z płaszczem, czy ciepłą peleryną.


Ciaga dalszy - "Aresztowanie"