W 1939 roku, w momencie wybuchu wojny byłam cały czas z rodzicami w naszym majątku.
Paprotnia graniczy ze Zduńską Wolą, ale drogą od dworca do środka miasta było
ok. 3 km. Drugiego dnia po wybuchu wojny obserwowaliśmy bombardowania miasta. Potem byliśmy
świadkami, jak nasze myśliwce ostrzelały samolot niemiecki nad naszym domem, a łuski leciały
nam na głowy. Wkrótce również zaczęli zjeżdżać uciekinierzy z zachodu, wioząc na wozach cały
swój dobytek. Opowiadali jakieś niesamowite historie.
Na początku listopada 1939r. pojechałam z mamą do Warszawy. Pamiętam, że
były silne mrozy i było bardzo dużo śniegu. Spotkaliśmy się z Witoldem, pracował wtedy jako
kelner w jakiejś restauracji czy kawiarni, chyba na ul. Sienkiewicza 2. Potem byliśmy
jeszcze w Warszawie w grudniu i w połowie stycznia. Za każdym razem przywoziłyśmy różne
produkty żywnościowe - o które w Warszawie było co raz trudniej (masło, smalec, wędliny
domowe, drób, itp.). Produkty dzielone były między moją rodzinę - a moją przyszłą teściową
(oczywiście w tajemnicy przed babcią). W grudniu zresztą najpierw zatrzymałyśmy się we
Włochach u Witolda i Jego mamy - a dopiero potem u babci.
Chyba w styczniu, a może w lutym, Niemcy przyłączyli nasze tereny do Rzeszy, a
Warszawa i tereny środkowej Polski tworzyły Generalną Gubernię - od naszej strony granica
przebiegała gdzieś koło Łodzi i Piotrkowa. Zaczęły się różnego rodzaju szykany ze strony
Niemców. Ludzie, którzy mieli nazwiska w brzmieniu niemieckim, namawiani byli do podpisania
Volkslisty. W tym czasie, w obawie szykan, ojciec wyjechał do Warszawy.
Przed opuszczeniem majątku przez ojca, rodzice postanowili wysłać do Warszawy
trochę żywności. Kupili nowego konia i wóz, załadowali worki mąki, cukru, różnych kasz i co
się jeszcze dało. Wysłali wszystko to przez zieloną granicę do Warszawy. Produkty te zostały
złożone u babci na Lwowskiej - jak również duży kosz (od bielizny), w którym była mamy
biżuteria, srebrne monety, bielizna, futra i inne cenne rzeczy.
Z Witoldem cały czas prowadziliśmy ożywioną korespondencję. W lutym zorientowałam
się, że jestem w ciąży. Napisałam o tym do Witolda. Wtedy, korzystając z obecności ojca w
Warszawie, spotkał się z Nim i poprosił o moją rękę. Ojciec - acz bardzo niechętnie -
zgodził się - ale nie wcześniej jak w czerwcu - gdyż wtedy, według przepowiedni miała się
zakończyć wojna i okupacja.
Mamie na razie nie mówiłam, w obawie, że każą mi usunąć ciążę. Witold powiedział
swojej matce - a Ta radziła pozbyć się kłopotu. W kwietniu, a był to już początek czwartego
miesiąca (czyli za późno na zabieg), powiedziałam mojej mamie, że zostanie babcią. Mama,
która bardzo lubiła Witolda, bardzo się ucieszyła - z jednej strony - z drugiej strony nie
bardzo Jej się podobało, że zostanie babcią.
Wtedy były już duże trudności z pozwoleniem na wyjazd z terenów Rzeszy do
Generalnej Guberni. Mama, która była bardzo energiczna, zaczęła się starać o odpowiednie
dla mnie dokumenty, przy pomocy różnych "prezentów" (indyki, masło, itp.).
W tym czasie był już w Paprotni, przysłany przez Niemców, rządca, który na
szczęście do spraw drobiu się nie wtrącał. Jego zadaniem było administracja sprawami majątku
- nadzór i to szczególnie nad dochodami, z których matka nie mogła już korzystać.
Dostałam pozwolenie i 4 maja wyjechałam do Warszawy. Wysiadłam we
Włochach i udałam się do mieszkania Witolda. Po drodze spotkałam go i pomógł mi nieść
walizki. Tego, że rzuciliśmy się sobie w objęcia - nie muszę opisywać.
Z babcią i ojcem na razie nie chciałam się spotykać. Myślałam, że załatwimy
wszelkie formalności kościelne i dopiero wtedy udam się na Lwowską. Do mieszkania nie
mogłam też na razie iść ze względu na ewentualne plotki - gdyby mnie tam ktoś spotkał.
Wobec tego udałam się do mieszkania rodziców mojej licealnej koleżanki Danki i tam
się zatrzymałam.
Okazało się jednak, że skoro mam 18 lat - bez zgody ojca ksiądz nie udzieli mi
ślubu. Nie było rady - musiałam się ujawnić. Udałam się na Lwowską i poprosiłam ojca o
rozmowę. Powiedziałam, że potrzebna mi Jego zgoda na ślub - na co tatuś, ze się zgodzi, ale
w czerwcu. Ja, że chcę teraz - On, że nie. Ja, że muszę, że będę mieć dziecko. Zaskoczony,
zdumiony, wściekły, w końcu wyraził zgodę. (Kiedyś, dużo wcześniej, powiedział mi, że mogę
wyjść za mąż za szewca, krawca, ale nie za aktora.)
Po tej rozmowie, ojciec poszedł opowiedzieć wszystko swojej matce - a mojej
babce. Ta natychmiast do telefonu i tak w parę minut cała bardzo duża rodzina oraz znajomi
zostali powiadomieni o skandalu, jaki wywołałam. Dziś rzecz normalna - najpierw dziecko lub
długoletni związek, a ślub albo jest albo go nie ma. Nikt się tym nie przejmuje - i nie
wstydzi się tego.
Umówiliśmy się z ojcem na następny dzień w kancelarii kościelnej (Kościół Św.
Bonifacego na Czerniakowskiej). Przyszedł, podpisał odpowiednie oświadczenie i wyszliśmy
z kancelarii. Powiedziałam, że ślub został wyznaczony na 18 maja - zapytałam czy zechce
przyjść. Na co usłyszałam - że wolałby sobie tej przykrości zaoszczędzić, że ani mnie, ani
mojej matki nie chce znać i chociaż nie wierzy, żebym mogła być szczęśliwa - nie mniej życzy
mi wszystkiego najlepszego. Zostałam więc wyklęta z rodziny.